środa, 29 maja 2019

Rozdział 111






- Tu Szwajcaria – odpowiedział na czyjeś pytanie po drugiej stronie słuchawki – Dzisiaj wracam do pracy. Tak, wszystko w porządku… Ja też…
Urwał w połowie zdania dostrzegając czyjś cień. Odwrócił głowę w jgo kierunku przeszywając Prusaka chłodnym spojrzeniem. Jego mina wyraźnie świadczyła o zabawie jaką czerpał z rozmowy żołnierza z Lichtenstein. Czarna rękawiczka Szwajcara zacisnęła się na słuchawce powodując w niej małe pęknięcie. Opanował się, słysząc podejrzliwe pytania podopiecznej.
- Muszę kończyć – powiedział nie dając po sobie niczego poznać – Nie mogę teraz za bardzo rozmawiać. Wierzę, że zobaczymy się najszybciej za dzień lub dwa. Do zobaczenia.
Gdy tylko usłyszał głuchy odgłos słuchawki świadczący o zakończeniu rozmowy odsunął ją  od ucha uderzając mocno o telefon. Napiął mięśnie zaciskając pięści. Ostatnio wyjątkowo łatwo wpadał w irytacje, a towarzystwo Prusaka było czynnikiem automatycznie zapalającym.
- Nie wiesz, co to prywatność? – warknął na wylegującego się na kanapie gościa – Myślałem, że idziesz z Węgrami do siebie. Przestałbyś pełzać po tym domu jak gospodarz.
Siwe włosy opadły mu na twarz kryjąc czerwone, przeszywające spojrzenie. Szyderczy uśmieszek ani na chwile nie opuścił jego twarzy. Droczenie się z młodszym kuzynem sprawiało mu wielką przyjemność. Nawet w jego obecnej sytuacji.
- Czekam na nią – odpowiedział gapiąc się ze znudzenia w sufit – Zresztą przestałbyś być taki formalny wobec tej biednej ptaszyny. Ciekawi mnie jak ona to znosi. Trafiła ci się taka urocza istotka a w ogóle z tego nie korzystasz. Trudno mi przez to mówić, że jesteśmy jakkolwiek spokrewnieni.
Szwajcar podszedł do kanapy i jednym zamaszystym ruchem podniósł Prusaka do góry trzymając go za kołnierz. Gniew rozpalał jego ciemne oczy, buchając istnym żarem. Choć łączyło ich historyczne powiązanie, które można było skoncentrować w jednym słowie – kuzynostwo – strasznie obu drażniło. Tym, który najbardziej nie mógł nieść tego faktu był nie kto inny jak Szwajcar. Ignorowanie bezczelnego zachowania Prus miało swoje granice, które w tym momencie byłe państwo przekroczyło. Trzymana na wodzy agresja puściła niemal natychmiast wraz z komentarzem o jego Lichtenstein.
Szwajcar wbił w niego swoje srogie spojrzenie starając się jasno przedstawić swoją niechęć. Ciemna głębia zieleni jego oczu była jak nieprzejednany gęsty bór. Idealnie odwzorowywały jego naturę.
- Wara ci od moich spraw, Prusaku – wycedził nieprzyjemnie.
Prusy zakpił, wzruszając ramionami.
- Jeszcze trochę, a zaczniesz przypominać Niemcy – zaczepił go złośliwie – Ciekawe, czy z czasem zaczniesz zaczesywać czuprynę do tyłu…
Nim Szwajcar zdążył odpowiedzieć kryjąc rumieńce ze złości, ktoś wyręczył go z tego zadania. W jednej chwili coś powaliło Prusaka na kanapę tłumiąc jego głos. Szwajcaria spojrzał po raz ostatni na rękę, w której jeszcze chwilę temu trzymał Prusaka.
- Ty kanalio! – usłyszał tuż obok.
Okazało się, że ich kłótnie przerwał nie kto inny jak Węgry. Widząc ich potyczkę podniosła z fotelu poduszkę uderzając nią proso w Prusaka. Nie szczędziła na tym siły wnioskując z jakim efektem udało jej się ich rozdzielić. Prusak ponownie wylądował na kanapie, tylko tym razem kolano Węgierki przygniatało jego żebra a ręce mocno zaciśnięte na poduszce przygniatała do jego twarzy. Prusak machał zamaszyście rękami i nogami próbując pozbyć się napastnika. O kolejnej dawce tlenu, nie miał co myśleć, bo Węgry, ani przez chwilę nie zamierzała odpuścić.
- Ty zakuty łbie! – warknęła – Jakim prawem roznosisz swój chamski charakter na innych! Widzę, że zdrowie ci dopisuje. Cieszy mnie to, bo od dawna mam ochotę cię udusić. I przysięgam, że kiedyś to zrobię!
Chcąc, nie chcąc Szwajcar dostrzegł, że groźba Węgier w rzeczywistości była już urealniona. Z każdą chwilą Prusak szarpał się coraz mniej.
- Em, Węgry – przerwał jej żołnierz wskazując na jej ofiare – Już to robisz.
- Niech zdycha! – krzyknęła odrzucając poduszkę na bok – Kiedy Ty w końcu dorośniesz!
Fioletowa i na wpół przytomna twarz Prusaka wyrażała wyłącznie przerażenie. Skierował czerwone ślepia na stojącą nad nim Węgierkę próbując zebrać resztki powietrza. Chwyciła go brutalnie za kołnierz podnosząc do góry. Kolejne silne szarpnięcie na materiale spowodowało małe rozerwanie.
- Po cholerę go zaczepiasz!
- Od..czep… się… - wycharkał.
Mina Węgierki od razu go uciszyła.
Przyglądający się całemu zdarzeniu Szwajcar westchnął z rezygnacją, pozostawiając ich samym sobie. Poprawił biały beret, po czym skierował się do kuchni. Kłótnia dwóch państw odbywała się w najlepsze, ale zupełnie pogrążony w swoich myślach nie zwracał na to uwagi.
W ciągłej atmosferze „wzniosłych wydarzeń” nie mógł poczuć się normalnie. Został pozostawiony samemu sobie i nikt nie zamierzał mu niczego wyjaśniać. Mimowolnie zataczał się w wydarzeniach nie rozumiejąc, gdzie jest jego miejsce. Pozostawił swoją towarzyszkę i podopieczną na tak długo z tak wielu pobudek, że nie mógł poznać samego siebie. Jego zachowanie było zupełnie sprzeczne z jego dotychczasowym stylem życia. Życiem personifikacji państwa.
Otworzył lodówkę wyciągając kawałek sera.
Smakował dobrze, ale nie wystarczająco, by uznać go za ponad przeciętnego. Schował do kieszeni resztę sera, uważając to za lepsze niż nic.
Polska i Sora zniknęli z samego rana nie odstępując od siebie na krok. Wyglądali na szczęśliwych i zupełnie wolnych. Oboje w swoim świecie. Lichtenstein skąpana w słońcu pojawiła się jak zawsze szybko i niespodziewanie burząc resztę jego myśli. Za każdym razem, gdy rozmyślał o przyjacielu i jego relacjach z Morzem, pojawiała się ze swoim promienistym uśmiechem. Kradł jego serce kawałek po kawałku, roztaczając  coraz większą tęsknotę za domem.
Wyszedł z domku, zatrzaskując za sobą drzwi. Dzień należał do wyjątkowo ciepłych. Wiosna zdawała się już w pełni rozkwitać, a drzewa pokryły się zielonymi młodymi liśćmi. Rozświetlone przez słońce zielone oczy żołnierza, rozglądały się po okolicy, a z każdą chwilą jego usta krzywiły się z niezadowolenia.
- Miał dać mi konia… - stwierdził.
Jedyne, co zastał to puste pole i cicho szumiące drzewa. Iście niebiańska sceneria wydawała się typowa dla słabości Polski. Czuł się dziwacznie, z tego względu, że brakowało mu gór i widoków załamanego słońca na ich szczytach. Kraina Polski była zupełnym przeciwieństwem jego upodobań. Nie zmieniło to jednak faktu, że nie tylko tego dotyczyły ich różnice. Punktualność nigdy nie była domeną Polski, w tym przypadku po raz kolejny miał możliwość doznać tej niezwykle irytującej wady.
Ruszył do przodu pomrukując pod nosem z niezadowolenia. Stare przyzwyczajenia nie mogły ustąpić nowym. Pociągi, samochody to wymysł, który w żaden sposób mu się nie podobał. Surowy wyraz twarzy pogłębił się, ale wciąż starał się nie wybuchnąć. Wyjął kieszonkowy zegarek z bocznej kieszeni, otwierając jego przykrywę.
Po jego wewnętrznej stronie widniało zdjęcie zamyślonej Lichtenstein, pracującej w ogrodzie.  Jej krótkie włosy powiewały na wietrze, a skromny i niewinny uśmiech ozdabiały dziewczęcy urok. Uspokojony miłym dla oka obrazkiem, zerknął na godzinę. 
- Daję mu dziesięć minut – stwierdził pewnie, zamykając zegarek w ręku.
Nim zdążyła wybić kolejna minuta, poczuł jak coś trąci jego ramię. Myśląc, że to liść machnął szybko dłonią, chcąc pozbyć się problemu. Ku jego zaskoczeniu pod czarną rękawiczką napotkał coś miękkiego i gorącego. Wystraszony odwrócił się na pięcie, trzymając dłoń blisko kabury.
Widząc wysokiego siwka z długą i nachodzącą na oczy grzywą, rozluźnił się wzdychając z ulgą. Koń również patrzył na niego z dystansem, poruszając nerwowo głową. Białe pasemka na jego włosiu wydały się żołnierzowi niezwykle piękne. Zmierzył konia wzrokiem, nie ukrywając radosnych i podekscytowanych iskierek w oczach. Skrzywił się jednak rozumiejąc, że stojący przed nim siwek spodobał mu się na tyle, by gniew na Polskę dość znacząco zelżał.
- Trzeba przyznać mu jedno… - jęknął – Potrafi dopasować konia.
Był już osiodłany i przygotowany do jazdy. Wystarczyło tylko na niego wsiąść i modlić się, żeby jego charakter również był dopasowany do jego przyszłego jeźdźca. Chwycił za przedni łęk i szybkim ruchem przerzucił nogę na drugą stronę siodła. Koń ani drgnął, choć z pewnością wyczuwał wątpliwości Szwajcara, ruszając energicznie uszami. Poklepał go po umięśnionej szyi, przyznając sobie w duchu, że czuł się dość pewnie na grzbiecie cierpliwego konia.
Zerknął na stojący domek szukając jego właściciela, ale jedyne co dostrzegł to  wciąż pusta przestrzeń. Wzruszył ostatecznie ramionami popędzając konia do jazdy.
Zniknął za drzewami, a wraz z nim długi srebrzysty ogon.
Po chwili w pobliżu ujawniły się dwie postacie, skryte za jednym z drzew. Długie miodowe włosy schowała za uchem przyglądając się swojemu towarzyszowi z rozbawieniem.
- Może w końcu się pokażesz? – powiedziała  do ukrywającego się za drzewem chłopaka o jasnych włosach.
Wychylił się lekko zza pnia drzewa, a jego czujne oczy ogarnęły miejsce wokół.
- Pojechał już? – zapytał niepewnie.
- Jesteś bezpieczny – poklepała go po ramieniu.
Na twarzy Polski pojawiła się wyraźna ulga. Odsunął się od drzewa, choć wciąż obserwował miejsce, w którym zniknął Szwajcar. Jego dłonie nosiły ślady szybkiego przygotowywania konia do jazdy, pył i kurz osadziły się na jego koszuli i twarzy.
Sora zaśmiała się, ale szybko wróciła do poważnego grymasu, patrząc na niego surowo.
- Nie mogłeś zrobić tego wcześniej? – skarciła go.
- Zapomniałem… - powiedział, wycierając ślad po czerwonej szmince.

_________________________________________________________





Mówiłam, że mi się uda? ^^ Rozdział mały, ale od czegoś trzeba zacząć 
Pozdrawiam !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz